Katarzyna Chałasińska – Macukow
Matura 1964, profesor fizyki, w latach 1996 – 2002 dziekan Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, od 2005 rektor UW, przewodnicząca KRASP. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Być może podświadomie uciekałam w świat nauki. Znałam konsekwencje niepokornego zachowania. Miałam w pamięci doświadczenia mojego ojca. Wiedziałam, jak to wygląda. To pewnie także wpływ matki, która starała się chronić dzieci przed politycznym zaangażowaniem. Jej apele trafiły na dobry grunt.
- Cały ten system był systemem sztucznym: sztuczne pieniądze, sztuczne pensje. Nie dostawało się właściwie pensji, dostawało się jakieś pieniądze i jakieś przywileje. Od ciebie zależało bardzo niewiele. Ważne było, jak byłeś oceniany przez osoby trzecie. To był powód, żeby się jak najdalej od tego wszystkiego trzymać.
- Według mnie łatwiej było dokonywać wyborów. Ale stęchlizna była wszędzie. Dopóki nie wiesz, jak wygląda prawdziwy świat, możesz uznać: ‘OK., tak widocznie być musi’. Ale wystarczyło raz wyjechać za granicę, żeby zobaczyć, że świat gdzie indziej wygląda inaczej. I po takim doświadczeniu trudno było już godzić się na taką rzeczywistość.
- Dla mnie jest to fascynujący okres. Sama zawsze urywałam się myślami do tamtego świata. Teraz Europa stała się dla mnie troszkę nudna, bo tak się zunifikowała, że nie ma w niej czego oglądać. Natomiast podróże do Ameryki Łacińskiej, krajów dalekiej Azji… to jest fantastyczne!
- Wspominam Hoffmanową, jako okres pełen sympatycznych wydarzeń. Nauka nie sprawiała mi trudności. Miałam tysiące różnych innych spraw. Interesowałam się sportem, grałam w siatkówkę. Lekcje odrabiałam rano, bo tylko wtedy miałam na to czas.
- Zawsze ciągnęła mnie Ameryka Łacińska i może podróżą życia była ta pierwsza, trzy lata temu? Z naszymi archeologami pojechałam do Peru, na wykopaliska. Jechaliśmy gazikiem, na wysokości ponad trzech tysięcy metrów. Z tyłu siedział ochroniarz z karabinem i pilnował, żeby nikt nas nie napadł. Podróżowaliśmy przez dzikie i zupełnie puste góry. Jedynie tam, gdzie było trochę wody, pojawiała się oaza i pueblo. Na szczęście nie mam lęku wysokości, ale ta droga… Z jednej strony góra, z drugiej przepaść. W końcu dojechaliśmy do wioski Pampacolca, gdzie zjedliśmy obiad z przedstawicielami lokalnych władz. Dostaliśmy też dyplom. Ale on nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia, jak broszura o znamiennym tytule „Plan rozwoju Pampacolca w latach 2005- 2015”. To było niesamowite!
Rozmawiały: Ewa Nizińska i Magda Osuch
|
Małgorzata Czarzasty
Matura 1979, redaktor naczelna wydawnictwa MUZA S.A.. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Dostać się do Hoffmanowej nie było prosto, ponieważ była rejonizacja. Trzeba było mieć naprawdę super świadectwo by starać się pójść do szkoły niezgodnie z rejonem. Dlatego tak bardzo się starałam by mieć dobre świadectwo, udało się i byłam bardzo szczęśliwa. Dlatego gdy się dowiedziałam, że to będzie klasa żeńska, to trudno, może być i żeńska, byle w Hoffmanowej.
- W Hoffmanowej nie trzeba było nosić fartuszków. Do tego miała jeszcze jedną wadę lub zaletę, w zależności jak kto na to patrzy, mianowicie Hoffmanowa nie miała tarczy. To znaczy tarcza była, ale nie na tyle powszechna, by istniała konieczność noszenia jej gdzieś na rękawie.
- Fizyki uczył nieoceniony prof. Łucznik, który mówił, że jesteśmy czarownice i nic z nas nie będzie, jeśli chodzi o fizykę, natomiast coś tam nam do głowy powkładał.
- Była bardzo śmieszna sytuacja, ponieważ Pan prof. Łucznik w czwartej klasie, pierwszego września powiedział tak: „Drogie panie, moje kochane czarownice, wszystkie jesteście pełnoletnie, więc muszę zadać to pytanie: czy nadal mogę mówić wam po imieniu?”.
- Po przemianach zostawiłam doktorat i przyszłam do pracy w wydawnictwie. Zaczęłam się zajmować sprawami związanymi z kontaktami zewnętrznymi wydawnictwa w zasadzie z marketingiem i promocją, wtedy rzeczą bardzo nową. Wszyscy wiedzieli, że należy robić marketing, ale nikt nie wiedział na czym ten marketing tak naprawdę polega.
- Mnie nagrody bardzo cieszą bo to znaczy, że ludzie dostrzegają nasze pozycje. Ale ja tak naprawdę najbardziej cieszę się z tych rzeczy, na które przyszło mi długo czekać. Ja miałam, i mam nadal kilka książek, które zawsze chciałam wydać. Do których prawa były zajęte, albo trudno było je zdobyć. Gdy po wielu latach oczekiwań udaje mi się wydać taką wymarzoną książkę to bardzo się z tego cieszę. Pierwszym autorem, który był takim naszym ukochanym w wydawnictwie, którego koniecznie chcieliśmy wydać był Gabriel Marquez.
- Ostatnio nagradzani byliśmy za serię książek o polskich tradycjach, strojach ludowych, obrzędach i zwyczajach. Okazuje się, że w dobie globalizacji polski czytelnik chce się jak najwięcej dowiedzieć o polskiej kulturze, o swojej tożsamości, o sztuce ludowej. Nigdy nie przypuszczałam, że można sprzedać 18 000 egzemplarzy książki o strojach ludowych, gdzie przeciętny nakład wynosi 3 000.
Rozmawiały: Marta Kaniasta i Sandra Szerszeńska
|
Dorota Sumińska
Matura 1976, weterynarz, autorka kilku książek, w tym ostatnio wydanej ‘Autobiografii na czterech łapach’ i cyklicznych audycji w Polskim Radiu. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Nie wiem, jakie są najważniejsze cechy weterynarza. Takie same jak najważniejsze cechy każdego człowieka. Ja myślę, że bycie lekarzem medycyny, weterynarii, nauczycielem, policjantem jest dobre wtedy, gdy jest się dobrym, uczciwym człowiekiem. Tu nie trzeba rozdzielać, że weterynarz to jest ktoś inny od reszty. To jest ten sam gatunek i jak ktoś jest w porządku wobec tego, co wykonuje, to jest dobry. Rzetelność w życiu jest potrzebna w każdym zawodzie, może najmniej u kogoś, kto stoi przy taśmie, chociaż też, bo jak przepuści wadliwy towar…
- Kiedyś się mówiło , że „Bóg, Honor, Ojczyzna”, idea warta życie. Zupełnie zmieniło się spojrzenie, a ja związana z tym starym jestem nieaktualna. Zupełnie zmieniło się podejście do życia, sposób życia, który teraz jest promowany mi nie pasuje. I ten „pęd do przodu”. Wcale nie uważam, że to pęd do przodu tylko pęd w ślepą uliczkę, a wszyscy chętnie tam podążają, trzymając w ręku hot-doga czy innego fast fooda.
- Szkoła wyglądała z zewnątrz, tak samo jak i teraz. Tak wyglądała, jak uczniowie. Była to szkoła, której dyrektor nie był partyjny. Świetna szkoła ze świetnymi nauczycielami. Były pojedyncze lekcje, gdzie nauczyciele byli „komunistyczni”, a my mieliśmy tyle tupetu, że nawet z tych nauczycieli robiliśmy żarty. Zadawaliśmy im pytania nie do odpowiedzenia i oni się nas bali.
Rozmawiały: Ewa Nizińska i Karolina Myśliwiec
|
Marcin Bruczkowski
Matura 1983, informatyk, muzyk, znany przede wszystkim, jako pisarz, autor między innymi ‘Bezsenności w Tokio’. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Szkoły były zamknięte, mieliśmy zresztą zimę stulecia. Prawie dwa metry śniegu w Warszawie. Wszyscy siedzieliśmy w domu i po paru dniach zaczęły się wreszcie jakieś programy telewizyjne. Jeden z pierwszych był o sytuacji szkół – kiedy się znowu rozpocznie nauka. Na ekranie zobaczyłem jakąś pani z kuratorium i pana o dziwnie znajomej twarzy... Nasz dyrektor! Wacław Wawrzyniak, Wackiem zwany. Najlepszy polonista świata. Jedna z paru osób, którym zawdzięczam to, że dziś piszę książki.
- Wyobraź sobie głęboki komunizm, gdzie coś takiego, jak wybory demokratyczne, nie istnieje. A w Hoffmanowej mamy wybory do samorządu szkolnego – klasyczne, demokratyczne wybory z szeroko zakrojoną kampanią wyborczą! Każdy centymetr ścian oplakatowany. Wiece wyborcze, prof. Łucznik dawał nagłośnienie, czyli mikrofon i kolumny, na drugim piętrze było podium i wywiady sztabów wyborczych z kandydatami, debaty publiczne... Dziewczyny śpiewały na cały głos hymn kampanii wyborczej naszego kandydata, przy akompaniamencie trzech gitar i perkusji złożonej z garnków. Potem komitety społeczne pilnowały urn... A więc w czasach komuny niechcący uczyli nas demokracji!
- Najgorzej było na początku z jedzeniem. Jeżeli opakowanie nie jest przeźroczyste, to nijak nie idzie dowiedzieć się, co jest w środku. Pomylenie się na paczuszce czegoś do jedzenia kosztującej 250 jenów było dla mnie wielkim obciążeniem finansowym. Więc jednak trzeba było spróbować to zjeść... Kiedyś w ten sposób kupiłem tajemniczy, czarny proszek. W nim – jakby zbrylenia, podługowate kształty, które na pierwszy rzut oka się nie ruszały, ale nigdy nic nie wiadomo... Po prostu koszmar. Wydałem na to świństwo ówczesny odpowiednik dwustu złotych i co? Czy z tego się coś piecze, czy miesza z czymś? Nie wiadomo. W końcu ostrożnie, czubkiem palca, próbowałem, a potem siadałem i czekałem, jakie będą tego efekty. Tak było ze wszystkim.
- Obudziłem się następnego dnia rano, mocno skacowany. Chodziłem w kółko tego mieszkania i szukałem drzwi do pokoju, bo byłem przekonany, że usnąłem w przedpokoju. Znalazłem wreszcie drzwi – papierowe, przesuwne, jeżdżące w drewnianych szynach. Tylko że za nimi była... szafa. Opadłem na futon i byłem bliski płaczu. Kwadratowy pokoik o boku 2,7 metra i jedna malutka wnęka z kuchenką i zlewozmywakiem. W końcu do mnie dotarło, że to jest całe moje mieszkanie, a nie przedpokój...
- Bardzo polecam wannę jako źródło kreatywności. Cały problem w tym, że mamy teraz fatalną modę na natryski, a przecież wszyscy wiedzą, że najlepsze pomysły przychodzą do głowy, gdy się wyciągniesz w gorącej wodzie.
Rozmawiały: Ewa Nizińska i Agnieszka Słowikowska
|
Maciej Węsierski
Matura 1994, nauczyciel biologii, współpracownik wydawnictw edukacyjnych, członek Komitetu Głównego Olimpiady Biologicznej. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Miałem okres buntu, kiedy nie chciałem uczyć w szkole społecznej. Nie lubiłem kapitalizmu, materialnego podejścia do życia, wykluczałem pracę w szkole, która pobiera bezpośrednie opłaty za uczniów. Moi rodzice żyli w tym okresie bardzo dostatnio, a we mnie istniał sprzeciw przeciwko takiemu nastawieniu do życia.
- Pamiętam jak, jeszcze jako dziecko, jeździłem na urodziny do kolegi, którego rodzice mieli dostęp do zachodnich towarów. Były u niego kolorowe kubeczki z Muppetami, dostawaliśmy słynne metalowe samochodziki zwane „matchboxami”. W szarości lat 80-tych było to coś niezwykłego.
- Oczywiście, w moim otoczeniu interesowano się także wyborami. Pamiętam, że w Hoffmanowej wisiał wtedy duży plakat T. Mazowieckiego z hasłem wyborczym „Siła spokoju”.
- Wtedy też zaczęła się ukazywać „Gazeta Wyborcza”. Pamiętam, jak kiedyś zabrakło jej w kiosku i jakiś obcy człowiek powiedział, że może mi oddać swoją, bo już ją przeczytał. Głód wolnej prasy był wówczas ogromny!
Rozmawiała: Natalia Okińczyc
|
Zofia Pietrzak
Matura 1974, nauczycielka fizyki, przez wiele lat wicedyrektor, a obecnie dyrektor IX LO im. K. Hoffmanowej. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Nie mogłam iść na barykady, bo miałam trójkę maleńkich dzieci. Nie było zatem mowy, żeby zajmować się drukowaniem ulotek, ale np. spotykaliśmy się w gronie przyjaciół i przekazywali sobie wiadomości „nieoficjalne” o aktualnej sytuacji, mieliśmy ze sobą stały kontakt. Tworzenie takich grup było ważne. Nie czuję, że nic nie robiłam.
- Do dziś pamiętam, że w szkole miałam lekcje z naukowego światopoglądu i one nijak nie zgadzały się z innym światopoglądem. Ileś rzeczy z fizyki i biologii, nie mówiąc o historii, było tłumaczone tak, że dziś myślę o tym z uśmiechem. A ja poszłam na fizykę, aby sprawdzić jak to jest naprawdę: czy rzeczywiście światopogląd naukowy i katolicki się wykluczają. Na szczęście nie okazały się sprzeczne.
- To narastało latami, nie było tak, że nagle był rok 89. To wynikało z wcześniejszych lat, więc może nie było aż tak radosne, jak sierpień roku 80. Dla nas sierpień 80 był olbrzymim sukcesem, wtedy się przeżywało, bo coś, co wydawało się niemożliwe zostało zrealizowane. W roku ‘89 wszyscy się cieszyliśmy, ale to wynikało z dziewięciu wcześniejszych lat.
Rozmawiali: Ewa Nizińska i Konrad Siwiński
|
Maria Kamińska
Matura 1971, profesor na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, wieloletni dziekan Nauczycielskiego Kolegium Fizyki, członek Polskiego Towarzystwa Fizycznego. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Przed dłuższymi wyjazdami ktoś do nas dzwonił, chciał się umówić i porozmawiać. Takie były wtedy procedury, że jak się wyjeżdżało na dłużej, to jakiś pan dzwonił i chciał się umówić w kawiarni, głównie po to, jak mi mówili koledzy, żeby powiedzieć, że trzeba tam zagranicą być „czujnym” i „obserwować”, no a oczywiście mile widziane byłoby podpisanie zobowiązania, że te „obserwacje” będzie się robić „na poważnie”. Ja miałam dużo szczęścia. Do mnie też taki pan zadzwonił, jakoś się wymigiwałam.
- Kupowałam w sklepie mięsnym, gdzie był duży parapet przy oknie, i brałam swój wykład, siadałam na tym parapecie, przygotowywałam wykład jednocześnie kolejkując.
Rozmawiały: Ewa Nizińska i Karolina Myśliwiec
|
Remigiusz "Hanaj" Mazur
Matura 1984, animator kultury oraz muzykant grający na skrzypcach i lirze korbowej.
Współzałożyciel Stowarzyszenia Dom Tańca w Warszawie zajmującego się poznawaniem, dokumentacją i upowszechnieniem muzyki tradycyjnej, instrumentalnej, tańca i śpiewu in crudo, czyli w ich oryginalnym brzmieniu. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Pierwsza klasa to była fajna, bo jeszcze człowiek był taki głupi dosyć, a karnawał w kraju też trwał. Natomiast później jak stan wojenny wprowadzili no to, no to się zrobiło tak strasznie… w tej szkole się nie różniło. Ta szkoła się nie różniła, było tak samo jak wszędzie jak na ulicy, bo wszędzie docierały te same smutne wiadomości
- Ja z kolegami byliśmy takimi no, że tak powiem aktywistami, wydawaliśmy taką gazetkę. Zacząłem wydawać tę gazetkę jeszcze w czasie karnawału solidarnościowego, ona się nazywała wtedy „Wirus”. Była kolportowana w szkole.
- wiesz no ja się urodziłem w PRLu , w prawdzie te lata 70 to były takie lata dzieciństwa, więc dosyć rajskie. Dużo słodyczy było za Gierka i w ogóle. Jakoś rodzicom tam się w miarę powodziło, nie było źle, nawet samochód mieliśmy, warszawę a później fiata i na wczasach w NRD byliśmy
- Mnie za Gierka było dobrze. Piłem fajną oranżadę, jadłem delicje tam czy coś, bawiliśmy się, graliśmy w piłkę i tyle.
- To była rewolucja, to jest coś czego nie można zrozumieć, tego nie można intelektualnie ogarnąć, trzeba po prostu w tym uczestniczyć, bo to jest specyficzny stan.. właściwie, wygląda na to, że to jest stan chyba nienormalny? W każdym razie wyjątkowy, tak jak miłość…
- Przyszedłem na tę akademię, po tych zajściach ulicznych z zaklejonym okiem, bo dostałem petardą czy coś, przez dwa dni nie widziałem na jedno oko i mnie bolało strasznie. No i przyszedłem do szkoly z tym zaklejonym okiem. I wszyscy: „oooo, tak, czyżby?” ja mowię: „taak, jestem ranny, za ojczyznę” (śmiech). Więc mnie tam noszono na rękach i dumny byłem, że mogłem uczestniczyć w tej oficjalnej akademii, gdzie dyrektor jakieś tam duby smalone opowiadał reżimowe, a ja z wypiętą piersią stałem z tym zaklejonym okiem.
Rozmawiały: Ewa Nizińska i Julianna Skarżyńska
|
Witt "Ziutek" Wilczyński
Matura 1995, jeden z twórców warszawskich vlepek. Obecnie chemik, współzałożyciel internetowego radia o tematyce rodzimowierczej "Radiowid". Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- W pewnym momencie do mnie z Polskiego Radia przyszło zaproszenie, czy mógłbym być jednym z jurorów folkowego fonogramu roku. Dla mnie to było wielkie wyróżnienie. Szok przeżyłem jak mi to zaproponowali, jestem tam jakimś małym biednym dziennikarzyną z małego podziemnego pisemka, a tu taka propozycja. Dostałem te płyty, oczywiście przesłuchałem wszystkie po parę razy, napisałem, co myślę. Potem zacząłem dostawać maile od zespołów, że „bardzo fajną recenzję napisałeś, dziękujemy za szczere opisanie” itd.
- Robota jest super, ja naprawdę to lubię. To jest praca świetna, tyle że kiepsko płatna w tym kraju, ale z drugiej strony to przynajmniej robię to co lubię i nie pracuję w jakiejś multikorporacji, tylko w państwówie za niewielkie pieniądze, ale za to mam wolny weekend i czas dla żony i na obrzędy.
- Uważam, że vlepka to jest rodzaj folkloru miejskiego. Teraz to się zmieniło, teraz to są głównie kibolskie reklamówki, my to agitki nazywaliśmy, nie vlepka tylko agitka. Kiedyś to na tych vlepkach był jakiś przekaz. Nawet udało nam się kilka wystaw zorganizować z dosyć pozytywnymi reakcjami ludzi, którzy przyszli na zasadzie „zobaczę tych pieprzonych chuliganów” a wyszli „kurde, fajni ludzie” i o to chodziło.
Rozmawiała: Julianna Skarżyńska
|
Piotr Kaliszek
Z wykształcenia psycholog społeczny, właściciel sklepu ze sprzętem kajakarskim. Specjalista ds szkoleń w Tramwajach Warszawskich. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Jeden cel, jedna droga. Podobno na tym polega dorosłość. W czasach licealnych, ma się, jak to się ładnie nazywa, poczucie omnipotencji – wszystko mogę. Mądrość ma polegać na tym, że z tego „wszystko mogę” powoli się rezygnuje. Decyduje się na coś i kierunkuje na cel. Podejmuje decyzje. Niestety, oznacza to też, że z czegoś rezygnuje, co może boleć, za to jest szansa że osiągnę cel. Ze względów osobowych (nienawidzę tracić!) nie było mi to dane.
- Być może cała zagwostka polega na tym, ze nie jest łatwo sobie powiedzieć, kim bym chciał być za te dziesięć lat. Trudno się zdecydować. „Zobaczymy, czas pokaże.” To jest pierwszy przyczynek do tego, jeśli się nie ma szczęścia, żeby zostać kimkolwiek, czyli nikim. Na pewno w ten sposób sukcesu się nie osiągnie, chyba, że się ma farta, albo ktoś za łeb pociągnie.
- Tak naprawdę troszkę nie było wiadomo z czym my walczymy. To już były lata, gdy jakoś się czuło że to się długo nie utrzyma. W dodatku miałem poczucie, ze nikt mi nic złego nie zrobił, że nic mi ustroju czy władzy. Stan wojenny to tylko ten teleranek sławetny, którego nie obejrzałem. Niczego złego mojej rodzinie nie zrobili. Jakoś tam się żyło. Wtedy nie było perspektywy, że czegoś nie można. No dobra, nie można było kupić taśmy do magnetofonu, ale to było „normalne” życie. Nie było poczucia straty. Jakby teraz sprowadzić ludzi w tamte czasy, gdzie każdą najprostsza rzecz trzeba było w Peweksie kupić za dolary po jakimś chorym kursie, to wszyscy by mówili „jakie straszne”. To była normalna rzeczywistość. Z mojego punktu widzenia to się żyło w takim a nie innym świecie. Na swoje kajaki mogłem jeździć, jakieś tam rzeczy, które lubiłem mogłem robić, szkoła dała mi dostęp do komputera. Nie zadawałem sobie pytania, czy gdybym gdzieś indziej żył, to moich rodziców by było stać na ten komputer. W związku z tym było mi to dosyć obojętne.
Rozmawiała: Paulina Małecka
|
Małgorzata Latecka
Matura 1984, absolwentka Łódzkiej Szkoły Filmowej, miłośniczka orgiami i autorka haiku. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Wtedy, kiedy chodziłam do szkoły uwielbiałam szycie i wytwarzanie sobie biżuterii itp. Ponieważ miałam dziwne swetry i nosiłam rzeczy, które sobie robiłam sama, pani Kamecka zaproponowała, że można by zrobić kryzysowy pokaz mody... w szkole. I już jako absolwentka, mogłam przygotować pokaz – „Butik pod wyobraźnią” - 1989.
- Teraz znowu jest to aktualne. Chodziło też o komunikowanie się między nami. Ja byłam absolwentką, która po kilku latach przyszła i coś tam chciała robić. Nie było między nami żadnej bariery, niechęci, dystansu – był szacunek. To było to zdrowie dzięki umiejętności komunikowania się. Potem pokazywałyśmy tę kolekcje na Europejskiej Konferencji Oświaty Zdrowotnej, która była w Warszawie w roku 1990.. Udało się nam Hoffmaniakom wciągnąć całe Audytorium Maximum do zabawy. To właśnie dzięki szkole – temu jaka była....
- Chciałabym, żeby współczesny polski patriotyzm mógł mieć praktyczny wymiar i przejawiał się w szacunku wobec drugiego człowieka – Innego – o którym pisze Ryszard Kapuściński – w życzliwości wzajemnej Polaków w naszych codziennych kontaktach.
Rozmawiały: Paulina Małecka i Julianna Skarżyńska
|
Paweł de Pourbaix
Wykładowca katedry marketingu w Akademii Koźmińskiego, tancerz oraz sędzia tańca sportowego, przewodniczący Polskiego Towarzystwa Tanecznego Okręgu Mazowieckiego. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Pamiętam, że kiedy jeszcze byłem dzieckiem, wychodziła gazeta „Świat młodych”. Żeby ją dostać, trzeba było albo mieć znajomości w kiosku, żeby pani odłożyła, albo o szóstej rano w sobotę stanąć w kolejce! Bo z tego co pamiętam ta gazeta w sobotę wychodziła.
- Pamiętam, że mieliśmy czerwony strój: partnerka miała czerwoną sukienkę, ja czerwoną koszulę. Materiału oczywiście nie było w sklepie. Pamiętam, że kupowaliśmy flagi, z których ten czerwony materiał się odcinało i szyło stroje.
Rozmawiały: Agnieszka Marzec i Natalia Okińczyc
|
Krystyna Zabojszcz-Mieszkowska
Absolwentka japonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, obecnie nauczycielka języka japońskiego i pracowniczka Ambasady Japonii w Warszawie. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- W tym okresie na polski została przetłumaczona książka Kawabaty Yasunari, japońskiego noblisty, pt.: „Yukiguni” – „Kraina śniegu”. Książka ta została przetłumaczona na polski przez profesora Melanowicza z japonistyki (wtedy był jeszcze doktorem). Bardzo ładnie tę powieść przetłumaczył, pamiętam, że byłam nią zachwycona. Zarówno ta książka, jak jeszcze kilka innych, które zostały przetłumaczone z japońskiego na polski, sprawiły, że kultura ta mnie zafascynowała i postanowiłam zdawać na japonistykę. Ale wtedy to naprawdę było egzotyczne, w tej chwili już nie jest.
- Byliśmy przyzwyczajeni do trudnych warunków materialnych, w związku z czym bardziej doceniamy wszelkie nowości techniczne, choć oczywiście odnosimy się do nich nieufnie. Kiedy mój mąż studiował na Politechnice, zaczynał od suwaka logarytmicznego, potem zaczął pracować przy pomocy kalkulatora. Potem pojawiły się pierwsze, ogromne komputery, które z czasem stawały się coraz mniejsze, a teraz są już maleńkie. Odkąd skończyliśmy studia, minęło przecież zaledwie trzydzieści lat!
- Wszystkim były bardzo potrzebne zamrażarki, żeby schować kupione na wsi mięso. Jak się je wiozło można było zostać zatrzymanym przez milicję. Pamiętam, że mój brat był zapisany na zamrażarkę i czekał na nią kilka miesięcy po czym okazało się, że, całkiem przypadkiem, w innym mieście kupił i odstąpił nam tą, na którą był zapisany. Myśmy byli tacy szczęśliwi, że mamy zamrażarkę! To się wydaje błahe, ale wtedy było bardzo ważne.
- Czy wierzono? Myśmy musieli wierzyć. To przecież była zmiana na lepsze w związku z tym wszyscy musieli wierzyć. Teraz też wierzymy, że autostrady nam w końcu wybudują. W momencie, w którym, dzięki Solidarności, Polska stała się krajem kapitalistycznym, kiedy widać było, że Solidarność była odsuwana, odstawiana na bok, to większość ludzi to bolało.
Rozmawiały: Natalia Okińczyc i Paulina Małecka
|
Agnieszka Wiszniewska-Matyszkiel
Autorka książki dla dzieci, laureatka wyróżnienia w konkursie „Przybycie Bardów” (poezja), matematyk i ekonomista. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Książkę dla dzieci pisze się zazwyczaj, kiedy... ląduje się na urlopie macierzyńskim. Jeżeli ktoś ma naturalną potrzebę działalności twórczej, jest w tym czasie w bardzo trudnej sytuacji , ponieważ wykonuje się wtedy mnóstwo różnych czynności, z których żadna nie ma charakteru twórczego i nic nie pozostaje na dłużej...
- Ojej, kariera... Wcześniej nie było tak silnego nacisku na karierę. Po prostu kończyło się studia i robiło się to, co się chciało robić, jeżeli była taka możliwość. W tej chwili mnóstwo ludzi ma silny pęd do kariery, to zgubne.
- Największe osiągnięcie w szkole podstawowej, które zapewniło, że stałam się nieomalże sławna na forum szkoły: podeszłyśmy z siostrą przypadkiem pod sklep - papierniczy, czy gospodarstwa domowego – szukając zeszytów, czy czegoś innego. I akurat „rzucili” papier toaletowy - dwadzieścia rolek na głowę, a może i trzydzieści, ! Wracałyśmy z Warszawy kolejką WKD, obwieszone, jak wstęgami, papierem toaletowym na sznurku. Wszyscy ludzie patrzyli i zazdrościli. Niektórzy chcieli rzucić się na ten papier i zabrać! I cała szkoła następnego dnia mówiła: " Ty, a ty wiesz, że ta Wiszniewska to chyba sklep papierniczy napadła?". Z tych kilkudziesięciu rolek zrobiła się nieomalże ciężarówka! Tak zostałam sławna na całą szkołę z racji zakupu papieru toaletowego w ilościach sporych. I to prawie bez kolejki!
- Podróży życia jeszcze nie miałam! Ciekawym miejscem były Indie, ale byłam tam bardzo krótko – zbyt krótko, żeby cokolwiek powiedzieć. Był to wielki wybuch wrażeń. Na pewno taką ciekawą podróżą była podróż do Libii. Odmienna kultura, choć kraju nie poznałam, bo byliśmy tak naprawdę zamknięci w campie. Był to bardzo dziwny okres, tuż to po zamachu na Kadafiego. Mój tata był właśnie na kontrakcie i nas zaprosił. Cała procedura trwała dość długo. Po zamachu tata napisał kilka listów, w których próbował nas ostrzec. Korespondencja była wówczas przekazywana przez osoby, które przyjeżdżały do Polski. Wszystkie listy zostały jednak zniszczone lub skonfiskowane, także o niczym nie wiedzieliśmy i nasz przyjazd nie został odwołany. Kiedy stanęliśmy na lotnisku, zobaczyliśmy skierowane w nasza stronę lufy karabinów. Wrażenie niesamowite.
-
- Wąchali sok w butelkach – w Libii była prohibicja. W pewnym momencie komuś sok zaczął fermentować w butelce i zastanawiali się, czy to już podlega pod prokuratora, czy jeszcze nie. Przynajmniej do tego momentu wrażenia z tego pobytu były niezbyt przyjemne. Pamiętam też spotkanie z pustynią. Na wjedzie do campu była górka, zwana przez Polaków Gubałówką. Na pierwszy rzut oka nie miała więcej niż sto metrów, więc postanowiłyśmy się z siostrą na nią wdrapać. Tata odłożył to na czas o świcie dnia następnego i wziął ze sobą pięciolitrowy baniak z wodą. W połowie podejścia baniak był pusty. Tata prawie nie pił, ponieważ wiedział, co będzie dalej. To było spotkanie ze znaczeniem, wielką wartością wody.
- Podczas jednego z przejazdów przez pustynię popsuł nam się samochód. Po campie krążyły wówczas opowieści o psach pustyni. Są to dzikie albo zdziczałe psy, przeważnie w kolorze piasku. Chodzą stadami i nie szczekają, są zupełnie ciche. W ich oczach w nocy bardzo ładnie odbijają się światła samochodów, powstają wtedy takie mrożące krew w żyłach czerwone ogniki. Są bardzo inteligentne. Polują w ten sposób, że na widok potencjalnej ofiary – na przykład człowieka, któremu popsuł się samochód - jeden z nich odchodzi dwa kilometry dalej i wyje. Człowiek myśli, że ma niedaleko do wsi, a psy są daleko, i zdąży dobiec, ale w tym czasie, kiedy tamten wyje, stado czeka tuż obok. Miejscowi mają jakąś broń, obcokrajowcy – nie. Nie wiem, na ile te opowieści są prawdziwe, ale miejscowi Polacy w nie wierzyli, i wiadomo było, że jeżeli w pobliżu coś wyje, należy siedzieć w samochodzie i czekać do rana.
-
Rozmawiali: Natalia Okińczyc i Maciej Sychowiec
|
Marcin Zaremba
Doktor nauk historycznych ze specjalnością historia społeczna PRLu i nacjonalizm władzy, wykładowca UW i PAN, autor licznych publikacji naukowych. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Słowa „działacz”, „lider”, „organizator” kojarzyły nam się wówczas ze „zsypem”, czyli Związkiem Socjalistycznym Młodzieży Polskiej. Organizacja kojarzyła mi się z organizacją partyjną. To było bardzo spontaniczne. Chcieliśmy demokracji a nie przywództwa.
- Ja uważałem się za strasznego antykomunistę. Uważałem rewolucje Solidarności za coś wspaniałego, a stan wojenny, jako zaprzepaszczenie polskiej drogi do niepodległości. Oczytany byłem w podziemnej literaturze, wtedy dużo się czytało.
- Później weszliśmy na wyższy stopień konspiracyjnego wtajemniczenia. Zaczęliśmy z Remkiem wydawać własną bibułę. Remek zorganizował ramkę, którą obiliśmy moją koszulą flanelową (czego się nie robi dla Ojczyzny). Nie pamiętam, skąd mieliśmy białko i farbę drukarską. Drukowaliśmy zawsze u mnie w mieszkaniu. Taka to była konspiracja. Drukowaliśmy coś na zamówienie, ale jednak głównie własne pismo pt. „Teka”. Składało się z przedruków np. poezji oraz własnych, naszych tekstów. Kolportowaliśmy trochę sami, część pomagała nam rozprowadzić grupa przyjaciół. Wiem na pewno, że pismo docierało do kilku uczniów w Batorym i Modrzejewskim. Nie traktowaliśmy tego jako zabawy, ale było fajnie. Wydawało nam się, że robimy coś ważnego, że tak trzeba.
- Przez całą szkołę nosiłem wisiorek wypleciony przez jedną z koleżanek. Do niego miałem przypięty znaczek z napisem: „Zapluty karzeł reakcji”. Dziś ta demonstracja wydaje mi się śmieszna, wówczas stanowiła wyraz mojej tożsamości. Protest na miarę możliwości siedemnastolatka.
- Gdy stan wojenny został zawieszony, a Remek zdał maturę (był dwie klasy wyżej), z Alą i Dominikiem postanowiliśmy wydawać gazetkę ścienną. Legalnie. Poszliśmy nawet do dyrektora, aby otrzymać jego błogosławieństwo. Zgodził się. Wydaje mi się, że czytał nasze pismo przed powieszeniem na ścianie, ale na pewno nigdy nie ocenzurował. Zresztą, było bardziej pismo literackie niż polityczne.
- Absurdów kulinarnych mnóstwo: produkt czekoladopodobny, kartki, ciepła wódka w restauracjach, kupowanie we wrześniu rodzynek przez moją mamę, żeby je mieć na wigilię, kolejki, zbieranie makulatury, by dostać papier toaletowy. Politycznych także wiele: dziennikarze poprzebierani w mundury wojskowe, ówczesny aparat.
- Bieda. Ciągłe podwyżki cen. Nie można było dostać butów sportowych. Nasze mamy robiły swetry na drutach. W morzu absurdu trudno wybrać coś wyjątkowego. Tego było po prostu pełno. Każdy, kto miał większą świadomość społeczną to widział, aczkolwiek większość z nas była jakoś do tego przyzwyczajona.
- Chodziliśmy na msze do św. Anny. Śpiewaliśmy „Boże coś Polskę...”. W kościele na ul. Żytniej odbywały się wernisaże. Motywacja religijna była silniejsza niż teraz. W stanie wojennym nastąpił wzrost religijności, podobnie jak w czasach wojny zapełniały się kościoły. Bez wątpienia Kościół miał olbrzymi autorytet i nawet ja, osoba niereligijna, to czułem. Z drugiej strony byliśmy często wściekli na prymasa za jego ustępstwa wobec reżimu i z lubością opowiadaliśmy dowcipy o jego uszach.
- W przypadku mojego pokolenia przemiany to był czas oszałamiających karier. Myśmy w początkach lat 90-tych wychodzili ze studiów.Wielu moich kolegów osiągnęło coś w życiu. Nie byliśmy ani za starzy, ani za młodzi. Byliśmy w odpowiednim wieku, żeby pamiętać, czym były czasy komunizmu i na tyle młodzi, żeby móc się przystosować do nowych warunków. W tym przypadku to pokolenie jest pokoleniem zwycięskim. Ludzie, którzy urodzili się w II połowie lat 60-tych i na początku lat 70-tych, ponieważ pamiętają okres komunizmu, to wszystko, co było potem traktują bardzo pozytywnie. Dane socjologiczne pokazują, że osoby słabiej wykształcona, mieszkające na prowincji są bardziej surowe w ocenie przełomu 1989 r. niż osoby, które mieszkają dużym mieście i są lepiej wykształcona. Bez wątpienia dotyczy to mojego pokolenia, czyli ludzi, którzy mieli wtedy po 20 lat. Rok 1989 to było dokończenie rewolucji.
Rozmawiały: Agata Kępińska i Agnieszka Słowikowska
|
Agata Rzeszewska
Matura 1974, absolwentka Wydziału Aktorskiego PWSFTviT w Łodzi, aktorka w warszawskim Teatrze Rozmaitości, wielu polskich filmach oraz serialach. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Miałam podrobioną legitymację szkolną, aby mnie wpuszczano na filmy dozwolone od lat szesnastu i osiemnastu. Ja w ogóle dziwię się jak mnie wpuszczano, bo miałam może dziesięć lat, a z legitymacji wynikało, że mam szesnaście. Chodziłam na filmy, z których niewiele rozumiałam, bo były dla mnie po prostu za poważne. Ale chodziłam.
- Ja nigdy nie miałam Polski moich marzeń. Urodziłam się w czasach komunizmu i nie myślałam, że te czasy kiedykolwiek się skończą … Było niewielu takich, którzy mieli wizję Polski i dziękujmy im, że taką wizję mieli i że potrafili ją zrealizować. Natomiast, chyba też na tym polega patriotyzm, że się kocha kraj, takim, jakim jest. Taką Polskę kocham, i już.
- Było się bardziej nastawionym na rozwój duchowy. Więcej książek się czytało. Niektóre książki były zakazane, w związku z czym za wszelką cenę chciano je zdobyć. Przeczytać, chociażby z tego powodu, że były zakazane. Teraz nie ma czegoś takiego. Czytanie Gąbrowicza to było coś. Natomiast teraz można po prostu iść i kupić. A jak możesz iść i kupić i możesz to zrobić w każdej chwili, to nie zawsze to robisz, prawda?
Rozmawiała: Agata Kępińska
|
Alicja Masalska
Matura 1976, Dyrektor Kadr i Rozwoju w Spółce PL.2012 odpowiedzialnej za koordynację całości spraw związanych z organizacją mistrzostw Europy w piłce nożnej w Polsce. Współinicjatorka założenia Polskiego Stowarzyszenia Zarządzania Kadrami. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Obudziłam się w niedzielę 13 grudnia 1981 roku przed godziną 7 rano. W radiu, w telewizji podawano komunikat o ogłoszeniu stanu wojennego. Telefony zostały wyłączone, nie można było skontaktować się z bliskimi. Z okien na Aleje Jerozolimskie widać było jeżdżące czołgi i stojące przy skrzyżowaniach ulic patrole. Było wiele wypadków wśród osób odbywających w tym czasie służbę wojskową. Dla absolwentów przebywających w wojsku był to naprawdę trudny moment. Żołnierze otrzymali ostrą amunicję, zdarzały się przypadkowe postrzelenia oraz wypadki samobójstw. Młodzi ludzie jako żołnierze zostali postawieni po drugiej stronie barykady. Był to dla nich i ich rodzin potwornie trudny okres. Niepewność i obawa przed tym co może się jeszcze wydarzyć. Z pewnością stoczniowcy i górnicy przeżywali to jeszcze mocniej. Z upływem czasu umykają nam niemiłe wspomnienia.
- Rok ‘80 rok był przełomowym rokiem pod wieloma względami. Pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do Polski w czerwcu 1979 dodała społeczeństwu emocjonalnej siły, zmieniła myślenie i nastawienie polaków. Wszystko co nastąpiło w roku 1980 strajki, powstanie Solidarności, wiara, że dalej tak żyć nie można było absolutnie przełomowe. Wprowadzenie stanu wojennego zatrzymało cały ruch społeczny, i nastąpiło prawie 9 lat marazmu do momentu wycofania się z Polski wojsk radzieckich.
Rozmawiali: Konrad Siwiński i Adrianna Gumowska
|
Tomasz Golec
Matura 1975, dyrektor zakładu procesów cieplnych w Instytucie Energetyki, referent projektów energetycznych w Komisji Europejskiej.
Rozmawiał: Konrad Siwiński
|
Alicja Przyłuska – Fiszer
Matura 1974, rektor Akademii Wychowania Fizycznego im. Józefa Piłsudskiego w Warszawie, członek Polskiego Towarzystwa Filozoficznego oraz członek założyciel Polskiego Towarzystwa Biotycznego, profesor nadzwyczajny, laureatka nagrody indywidualnej Prezesa Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki za dorobek naukowy oraz medalu Komisji Edukacji Narodowej. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Kiedy chodziłam do szkoły odbywała się gala z okazji jubileuszu, podczas której grałam panią Klementynę z Tańskich Hoffmanową. Wspominam to mile. Natomiast co mi się nie podobało - strasznie nas wtedy karcili. Co prawda za moich czasów nie było już fartuszków, ale nie mogliśmy przychodzić w kolorowych strojach. Do dziś pamiętam, jak na korytarzu skarcił mnie dyrektor za to, że miałam na sobie fioletową bluzeczkę. Chłopcy musieli ścinać włosy.
- Zaraz po obronie doktoratu, gdy szukałam pracy, poszłam na Uniwersytet, tam rozmawiałam z prof. Jankowskim, który był dziekanem Wydziału Filozofii i Socjologii. I do dziś pamiętam jak powiedział, że szkoda, że się spóźniłam kilka lat bo teraz nie ma etatów. Spytałam się, kiedy były etaty, a on odparł mi na to: po wojnie.
- To była całkowita zmiana nie tylko polityczna ale też ekonomiczna. Te reformy Balcerowicza zupełnie zmieniły polskie społeczeństwo, choć rzadko się o tym mówi. Podczas pierwszego wyjazdu za granicę z moimi dziećmi mogłam dokładnie zobaczyć, jak bardzo wszystko się zmieniło. Na moich córkach pełne sklepy nie robiły żadnego wrażenia. Czuły się tam, tak samo jak u nas...
Rozmawiali: Agnieszka Filochowska i Maciej Sychowiec
|
Beata Jaworska
Matura 1979, pracowała w Centrum Badania Opinii Społecznej.
Rozmawiały: Marta Kaniasta i Sandra Szerszeńska
|
Małgorzata Kidawa - Błońska
Matura 1976, w latach 1985-1987 pracowała w Dziale Literackim Studia Filmowego im. Karola Irzykowskiego, w latach 1994 -2005 wiceprezes Gambit Production, posłanka na Sejm RP V i VI Kadencji z ramienia PO, od 2006 roku kieruje warszawskimi strukturami PO. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Podejrzewam, że szkoła nauczyła mnie więcej „tego czegoś innego” niż wiedzy książkowej. Wiedzę książkową można zdobyć równie dobrze bez szkoły, a działania w grupie, prób pokonywania trudności już nie. Poszłam do Hoffmanowej w 1972 roku. To były czasy, w których sytuacja polityczna sprawiała, że system miał duży wpływ na szkołę a my potrafiliśmy się temu wszystkiemu opierać. Tego nas szkoła nauczyła.
- Polska wniosła do Europy taką swoją niepokorność. To, że przez tyle lat musieliśmy walczyć o niezależność kulturalną, więzi społeczne. Wnosimy dużą siłę, pokazując, że wiemy, że mogą być różne sytuacje i potrafimy sobie z nimi poradzić. Nasza kultura jest wielką wartością, którą wnosimy do Unii Europejskiej. Młode pokolenie, które jest świetnie przygotowane i bardzo dobrze wykształcone. Młodzi ludzie zdają sobie sprawę, że mają tą niepowtarzalną szansę, której kiedyś nie było.
- Trudno mi powiedzieć, w której pracy się bardziej realizuję, ponieważ obie te prace bardzo lubię. Uwielbiam pracować przy filmie. Początek pracy nad filmem jest wspaniałym momentem: moment, w którym wymyśla się scenariusz, jak to ma być odbierane, zbieranie środków, potem realizowanie tego filmu. To jest naprawdę fascynujące. Z kolei bycie posłem daje taką szansę, że można zmienić pewne rzeczy, które mi się nie podobają. Zostałam posłanką ze względu na problemy związane z kulturą. Wydaje mi się, że zapominamy jakie ma to znaczenie dla naszego kraju. Kiedyś mówiono o tym więcej, więcej myślano. Teraz za bardzo zależy mi na tym, żeby było więcej możliwości finansowania kultury, żeby to trochę ułatwić, nie rzucić kultury na wolny rynek, bo tak się nie da. Ona musi mieć wsparcie, musi być pielęgnowana, ochraniana. Trzeba wiedzieć co jest wartościowe i czemu trzeba pomóc, a co poradzi sobie samo. Nie chciałabym w życiu musieć wybierać pomiędzy tymi dziedzinami. Na razie jestem posłanką i jest to f ascynujące zajęcie ale chciałabym jeszcze wrócić na plan filmowy i robić filmy a może jeszcze jakieś inne rzeczy. Nie chcę się zamykać. Uważam, że człowiek zawsze powinien mieć jakieś wyzwania i marzenia, które chce spełniać bo wtedy to wszystko ma sens. Dlatego robię to, co ma swoje wady i zalety i na razie jestem z tego zadowolona.
Rozmawiała: Marta Kaniasta
|
Wojciech Ozimkowski
Matura 1967,doktor geologii, pracownik naukowy Wydziału Geologii UW oraz opiekun uczelnianego Koła Młodych Geologów, sternik jachtowy. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Puste półki w sklepach wspominam makabrycznie! Był to czas, kiedy zacząłem zarabiać konkretne pieniądze, które chciałem jakoś rozsądnie spożytkować, a tu nie było na co ich wydać. Więc kupowałem np. części zamiennie do roweru, który jeszcze mi się nie popsuł, bo nie było nic innego. Denerwowało mnie uczestniczenie w szaleństwie bezsensownego kupowania na zapas.
- W miejscu gdzie obecnie stoi Marriott był skup makulatury. Można tam było dostać w zamian papier toaletowy, więc było to istotne miejsce na mapie miasta. Warszawa była wtedy potwornie brzydka, zaniedbana. Trochę zaczęła się zmieniać dopiero za Gierka. Gierek zaczerpnął inspirację do poprawy wyglądu Warszawy we Francji. Ale to był okres dosłownie 4 - 5 lat, zanim zaczęły się problemy gospodarcze, więc nie zdążył wiele zdziałać.
Rozmawiały: Magdalena Osuch i Agata Pietraszewska
|
Jarosław Sikora
Matura 1987r, absolwent Akademii Medycznej w Warszawie, dziś doktor nauk medycznych, pracownik Instytutu Gruźlicy i Chorób Płuc, założyciel firmy Kurs Sikory, przygotowującej licealistów do egzaminów na wyższe uczelnie. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Jak idzie się na socjologię to przejście na psychologie nie jest takim problemem. Natomiast przejście z medycyny do biznesu nie jest już takie proste. Wiedza oczywiście zostaje, tylko ciężko wykorzystać ją np. do prowadzenia warzywnika.
- Podróżowałem w różnym okresie. Inaczej wyglądało to gdy wyjeżdżaliśmy zza Żelaznej Kurtyny. Uważam, że wtedy nie odgrywały tak dużej roli stereotypy, jak niewiedza ludzi z zagranicy. Pamiętam, gdy opowiadałem Amerykance polskiego pochodzenia o tym, że mieszkam z rodzicami i siostrą w mieszkaniu o wielkości 36 m2. Było to dla niej wstrząsające, nie potrafiła sobie tego uświadomić. Odpowiedziała mi na to że ona ma kuchnię takiej wielkości. Stereotypy są wynikiem niewiedzy.
- Kiedy po raz pierwszy wyjechałem za granicę z 10 $ w kieszeni, kilogram mandarynek kosztował 1 $. To było upokarzające.
- Pamiętam gaz łzawiający, unoszący się w przejściu podziemnym w drodze do Hoffmanowej. Politycznie się nie udzielałem.
Rozmawiał: Maciej Kruszewski
|
Jarosław Włodarczyk
Matura 1989, absolwent Dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 1989-1993 dziennikarz Gazety Wyborczej i Telewizyjnej Agencji Informacyjnej TVP (Panorama, Wiadomości), w latach 2000-2001 doradca wizerunkowy premiera Jerzego Buzka, obecnie właściciel agencji PR. Więcej...
Fragmenty wywiadu:
- Nie mam przywiązania do wartości materialnych, dlatego moim planem było bardziej robić ciekawe rzeczy w życiu niż być bogatym i sławnym. Niektórzy mają tak, że chcą być wielkimi aktorami albo bardzo znanymi osobami. Ostatnio nawet większość ludzi chyba po prostu próbuje osiągnąć sławę przez samo bycie znanym. Mnie tego typu rzeczy nigdy nie pasjonowały. Natomiast od dzieciństwa miałem naturalną umiejętność przywództwa w grupie. Kiedyś, chyba w pierwszej czy drugiej klasie, przyszła do nas pani, która obserwowała uczniów, nikt nie wiedział, o co chodzi. Jak się później okazało, ona pisała pracę doktorską na mój temat, na temat dzieci wybitnych w grupie.
- W Hoffmanowej podejmowaliśmy różne działania podziemne. Zaczęliśmy wydawać trzecią edycję „Ucznia Polskiego” – najstarszej młodzieżowej gazety opozycyjnej, funkcjonującej z przerwami od pierwszej pielgrzymki papieża, czyli od 1979r. W 1989 r. na zjeździe prasy podziemnej reprezentowałem redakcję „Ucznia” Był tam dziennikarz, który robił reportaż dla telewizji. Wtedy jeszcze nie ufaliśmy mediom, bo musicie pamiętać, że komunizm w Polsce nie skończył się ot tak, 4 czerwca w samo południe. Owszem, rozpisano wolne wybory do senatu, ale on nie miał większego znaczenia, a w sejmie opozycja „dostała” tylko o 35% mandatów (reszta została automatycznie przyznana PZPR i jej przybudówkom). My jeszcze jesienią, wydając ostatni numer „Ucznia”, używaliśmy pseudonimów, bo baliśmy się, że przyjdzie SB i wróci stary porządek. To nie było tak, że jak Wałęsa podpisał Okrągły Stół w kwietniu ’89 to nagle wszystko się zmieniło. Jeszcze podczas prezydentury Wałęsy do 1993 roku w Polsce stały wojska radzieckie. Te zmian y trwały roku jakiś czas i cały czas czuliśmy ryzyko, że to tylko chwilowa odwilż od komunistycznej władzy. Dlatego po jesiennym zjeździe prasy podziemnej miałem jechać z filmującym nas dziennikarzem do telewizji, żeby sprawdzić, czy nie dokona jakiejś manipulacji. Jak się okazało, dwa dni po zjeździe człowiek ten – Stefan Truszczyński, dostał nominację na dyrektora Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego. Gdy pojechałem do niego pilnować montażu materiału, zapytał, czy nie chciałbym popracować w telewizji, bo nie mieli ludzi. Już po około dwóch tygodniach miałem własny program, ściągnąłem do współpracy mojego kolegę z podwórka i z Hoffmanowej Piotra Kraśko.
- Swego czasu mieliśmy w szkole niezapowiedzianą wizytę generała Jaruzelskiego, który przyjechał na otwarcie naszej pracowni komputerowej (była jedną z pierwszych w Warszawie). Spłataliśmy mu wtedy parę przykrych figli – np. zrzuciliśmy mu ochroniarza ze schodów. Ja miałem go przywitać jako przewodniczący samorządu szkolnego. Powiedziałem, że mu ręki nie podam, bo to zdrajca Polski, więc wypchnęli mojego kolegę do spełnienia tej powinności. Jak Jaruzelski już wychodził ze szkoły, urządziliśmy regularną bitwę – rzucaliśmy w niego z okien szkoły wszystkim, czym się dało.
- Mój starszy brat i moja mama znali wielu opozycjonistów. Ja natomiast poznałem tych ludzi po jakiejś mszy niepodległościowej w kościele św. Karola Boromeusza na Powązkach. W zakrystii spotkałem dwóch mężczyzn, którym powiedziałem, że jestem młodym, chętnym do działania człowiekiem i chciałbym się zaangażować w to, co robią. Obecnie wciąż spotykam wielu byłych opozycjonistów, których wtedy poznałem, na demonstracjach pod domem Jaruzelskiego, która odbywa się co roku 13 grudnia.
- Niezwykły było dla mnie rok ‘89, bo pisałem wtedy maturę. Omal jej nie oblałem przez uczestnictwo w działaniach opozycyjnych, ponieważ brakowało mi czasu na naukę. Byłem w Komitecie Obywatelskim „Solidarności”, w siedzibie na Koszykowej. Odpowiadałem za plakatowanie Śródmieścia. Na jednym ze spotkań podziemnych, na którym był m. in. Adam Michnik, wymyślili, żeby na wybory wydać nową gazetę. Nazwali ją po prostu „Gazeta Wyborcza”. Istnieje do dzisiaj i nawet pracowałem w niej przez jakiś czas. Pewnie bym został do dzisiaj, ale mam inne poglądy.
Rozmawiały: Magdalena Osuch i Agata Pietraszewska
|